Rozmowa z Katarzyną Belkius – sopranistką, artystką Teatru Wielkiego Opery Narodowej, mieszkanką Kuźni Nieborowskiej.

O życiu artystki operowej, nominacji do Fryderyków, muzyce, która zawsze była w domu dzięki babci i miłości do koni

A.R.: Opowiedz nam na początek jak to się stało, że z Kuźni Nieborowskiej trafiłaś na scenę Opery Narodowej.

K.B. Kiedy byłam dzieckiem dostałam taki mały keyboard. Zaczęłam coś grać ze słuchu i rodzice uznali, że warto mnie posłać na lekcje. Zaczęłam więc chodzić do ogniska muzycznego. Następnym etapem był egzamin wstępny do szkoły muzycznej. Trafiłam do klasy fortepianu pani Ani Spałek. To wspaniała kobieta. Kiedy myślę, kto bardzo wpłynął na moją muzykalność i na to, jak postrzegam muzykę, to jest to właśnie ona. Bardzo pilnowała tego, żebym mogła wyrazić siebie poprzez muzykę, nawet już jako dziecko. Dawała mi zawsze dużo swobody. Byłam bardzo ambitna, dużo ćwiczyłam. Byłam w stanie wstać rano przed szkołą, żeby godzinę poćwiczyć. Ćwiczyłam też podczas lekcji WF-u, z których zawsze się zwalniałam.  Widziałam, ile pracy wymaga gra na fortepianie. Wszyscy namawiali mnie, żebym poszła do szkoły średniej. Ale ja chciałam mieć czas na życie towarzyskie i na konie (bo już wtedy zaraziłam się tą pasją). Mama bardzo nalegała, żebym nie zmarnowała lat poświęconych na naukę muzyki, więc żeby uspokoić mamę poszłam na wydział wokalny. Byłam nastawiona do tego niezbyt entuzjastycznie. I na początku nie szło mi dobrze. W połowie drugiej klasy nastąpił przełom. Zaczęłam jeździć na konkursy, zdobywać nagrody. Nawiązałam stałą współpracę z Towarzystwem Upowszechniania Muzyki „Silesia”, co dawało mi możliwość częstych występów w różnych miastach Śląska. Potem były studia w Akademii Muzycznej w Katowicach w klasie śpiewu profesora Jana Ballarina, a poźniej profesor Henryki Januszewskiej – Stańczyk. Studia robiłam w trybie indywidualnym będąc jednocześnie uczestniczką Akademii Operowej. Do Akademii trafiłam mając 21 lat. Pierwszy etap egzaminu odbywał się w sali orkiestrowej Opery Narodowej. Pamiętam, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Przyznam, że czułam się jak mała dziewczynka z prowincji. Nie liczyłam na wiele. Ale okazało się, że przeszłam do drugiego etapu. Kiedy dostałam maila, że zostałam przyjęta, nie mogłam w to uwierzyć. Lekcje w Akademii odbywają się na zasadzie zjazdów, powiedzmy tygodniowych, podczas których uczestniczy się w lekcjach z najróżniejszymi pedagogami. Akademia organizuje też mnóstwo koncertów, które dają szansę obycia się ze sceną. Koncerty te często były też nagrywane. A z czasem pojawiły się szanse na występy w spektaklach Opery Narodowej. Zaczęło się od „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Na małej sali opery, sali Emila Młynarskiego, zaśpiewałam rolę Papageny. Rok później śpiewałam już Królową Nocy w tym samym przedstawieniu. W międzyczasie realizowałam partię chóralną w operze „Krakowiacy i górale”, co wiązało się z licznymi wyzwaniami aktorskimi i tanecznymi. Moim debiutem na dużej scenie Teatru Wielkiego Opery Narodowej była rola jednej z sióstr w „Ognistym aniele” Prokofiewa. Ostatni, tegoroczny projekt operowy to rola hrabiny Ceprano w „Rigoletto” Giuseppe Verdiego.

  A.R. : Dosłownie kilka dni temu ogłoszono listę nominacji do Fryderyków. Znalazła się na niej płyta z nagraniem opery „Faniska” Cherubiniego. Śpiewałaś tam jedną z ról. Gratuluję nominacji. Opowiedz nam o tym projekcie

K.B.: Jest to autorski pomysł Łukasza Borowicza, dyrygenta Filharmonii Poznańskiej, który odkrywa zapomniane utwory muzyczne i przywraca je na scenę, nadając im nowe życie. Nagraliśmy płytę 2 lata temu. Potem mieliśmy koncert w ramach Festiwalu Beethovenowskiego w Warszawie. Co ciekawe „Faniska” przed naszym nagraniem była ostatni raz wystawiana w 1806 roku podczas premiery w Wiedniu. Inną ciekawostką związaną z tym dziełem jest fakt, iż libretto dotyczy Polski. Akcja rozgrywa się w Sandomierzu, a bohaterami są dwaj skłóceni władcy sąsiednich województw – Zamoski i Rasicki. Tytułowa Faniska to żona jednego z nich. Cała płyta jest dostępna na Spotifaju. Bardzo polecam, bo jest to piękna muzyka.

A.R.: Jak zaczęła się twoja współpraca z Filharmonią Poznańską?

K.B.: Trochę sprawił to przypadek. Podczas lekcji z Lechem Napierałą śpiewałam „Pieśń Nai” Moniuszki. W tej chwili do sali przyszła pani Cornelia Much, która szukała kogoś do roli Jadwigi w operze „Faniska”. Po lekcji odezwało się do mnie Stowarzyszenie Beethovenowskie i zaproponowało udział w projekcie. W zeszłym roku w maju dzięki współpracy Filharmonii z Akademią Operową dostałam propozycję zaśpiewania partii sopranu w „Te Deum” Kurpińskiego. Z tym repertuarem odbyły się trzy koncerty z Filharmonią Poznańską: w Pelpinie, Gdańsku i Poznaniu. Był to początek mojej stałej współpracy z Filharmonią. Późną jesienią zeszłego roku śpiewałam partię sopranu w „Requiem” Mozarta.

A.R.: A co planujesz na najbliższy czas?

K.B.: Najbliższe plany to udział w Festiwalu Beethovenowskim w Warszawie, gdzie będę śpiewała partię Donny Anny z mało znanej, ale niezwykle ciekawej opery „Don Giovanni” Giuseppe Gazzanigi. Następnie w czerwcu odbędą się spektakle „Czarodziejskiego fletu” Mozarta w Operze Narodowej w Warszawie. Spektakl, o którym mówię, jest niezwykle oryginalny. Powstał w Komische Oper w Berlinie, a wystawiany jest z ogromnym powodzeniem na całym świecie.  Autorem jest Berrie Kosky. W spektaklu nie ma scenografii – jest tylko biała ściana, na której wyświetlane są obrazy w formie komiksu. Aktorzy pojawiają się w specjalnych zapadniach, na różnych wysokościach. I tu ciekawostka – ponieważ śpiewam na wysokości kilku metrów musiałam przejść testy wysokościowe i specjalne szkolenie BHP, a występuję ubrana w specjalne pasy zabezpieczające przed upadkiem.

A.R.: A jak wygląda życie i praca artystki operowej naszych czasów?

Moja praca opiera się na udziale w projektach. Jest w tym oczywiście doza niepewności. Dobrze, kiedy ma się zakontraktowane dwa sezony do przodu, ale jeśli dzieje się coś takiego jak w ostatnim czasie pandemia – zostaję bez pracy. Moja praca wiąże się też z ciągłymi wyjazdami, właściwie żyję na walizkach. Do domu przyjeżdżam maksymalnie na tydzień. Przyzwyczaiłam się już do tego, bo trwa to już odkąd zdałam do Akademii Operowej. Od tej pory kursuję właściwie między Warszawą a Śląskiem.

A.R.: Czy czujesz się związana ze Śląskiem?

K.B.: Zawsze, kiedy ktoś pyta, to z dumą odpowiadam, że jestem ze Śląska. W obecnych czasach ceni się wszystko, co regionalne – gwarę, kulturę. Często nawet ludzie dopytują o śląskie słowa czy obyczaje. Z babcią „godałam”, bo babcia tak wolała, ale w domu mówiłam po polsku, bo tata jest z Mazur. Podczas ostatnich wakacji tworzyłam drzewo genealogiczne mojej rodziny. Okazało się, że moi przodkowie ze strony mamy – rodziny Winkler i Galwas – przynajmniej od 1780 roku mieszkają na Wilczy i w Kuźni.

A.R. A skąd wzięło się twoje obecne nazwisko?

K.B.: Belkius jest nazwiskiem panieńskim mojej babci. Zmieniłam nazwisko  rodowe  – Poździał – gdyż było ono dla wielu trudne do wymówienia, szczególnie za granicą. Przy nazwisku Belkius pozostanę, nawet jeśli wyjdę za mąż – dodaje Kasia ze śmiechem.   To po babci Ewie odziedziczyłam zamiłowanie do śpiewu. Babcia urodziła się w Rudach, gdzie od dzieciństwa śpiewała w różnych chórach, m.in. w chórze im. Juliusza Rogera. Potem śpiewała również solo, m.in. na festiwalu w Opolu czy podczas przesłuchań w Warszawie, gdzie zdobyła IV nagrodę. Zawsze też wspominała swój występ w radiu w Raciborzu. Szkoda, że były to czasy wielkiej powojennej biedy i rodziców babci nie było stać na jej edukację muzyczną czy dalsze wyjazdy. Mama powiedziała mi, że babcia dostała kiedyś zaproszenie do Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, ale zabrakło pieniędzy by zrealizować to marzenie. Dzięki babci w moim domu od dziecka był śpiew. Uczyła nas wielu, wielu piosenek. Babcia miała w repertuarze piosenki i przyśpiewki naprawdę na każdą okazję. Zresztą znała również wiele przysłów i powiedzeń. Nagrałam sporo tych babci piosenek, bo myślę, że są one unikatowe i niewiele osób je zna i pamięta. Babcia miała kiedyś taki duży zeszyt, w którym spisywała wszystkie śpiewane przez siebie piosenki. Niestety kiedyś go komuś pożyczyła i już do niej nie wrócił. Żałuję bardzo. To byłaby bezcenna pamiątka i zapis tych ginących ludowych teksów. Tych piosenek, które ludzie kiedyś nucili siedząc na ławkach przed domem. Kiedy już babcia chorowała, właściwie niedługo przed jej śmiercią odwiedziłam ją w szpitalu. Zaproponowałam, że zaśpiewamy razem. Śpiewała ze sporym wysiłkiem, ale jeszcze dorobiła drugi głos. Babcia miała świetny słuch. Zaśpiewałyśmy więc razem jej ulubioną piosenkę „Witaj, witaj ulubiony maju”…

[Pani Emma Winkler – babcia naszej rozmówczyni – zmarła na dzień przed naszą rozmową, 30.03.2022 r.- przyp.red.]

A.R.: Babcia wspierała twój rozwój muzyczny, a skąd wzięła się miłość do koni?

K.B.: Konie to moja druga pasja. Jednocześnie z rozpoczęciem nauki w szkole muzycznej zaczęłam chodzić na treningi. Potem miałam przerwę na okres liceum. Później, trochę za namową siostry, wróciłam do jeździectwa. Poszłyśmy do stadniny w Wilczej. Tam zobaczyłam moją Ortegę, kasztankę o niesamowitych oczach. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Półtora roku później ją kupiłam. Babcia wspierała moją naukę jazdy konnej tak, jak i była sponsorem wielu kursów muzycznych, w których brałam udział. A to, żeby mieć swojego konia i swoją stajnię za domem, to były moje dwa wielkie pozamuzyczne marzenia. Teraz mamy już dwa konie, bo miłością do koni zaraziłam też siostrę, która kupiła charakternego źrebaka – kasztankę Eufi. Kontakt ze zwierzętami, praca przy koniach to dla mnie forma odreagowana od pracy zawodowej.

foto: Dorota Nita-Garbiec

A.R.: Na koniec pytanie o twoje muzyczne marzenia.

K.B.: Moje dwa muzyczne marzenia już się spełniły. Kiedy zaczynałam śpiewać  pojechałam do Warszawy na „Rigoletto”. Wtedy na scenie Teatru Wielkiego Opery Narodowej  śpiewała Ola Kurzak. Kiedy na koniec wychodziła odbierać wielkie oklaski, myślałam „Ale chciałabym kiedyś zaśpiewać na tej scenie”. I to marzenie się spełniło. A drugie marzenie, to zaśpiewanie partii solowej w „Requiem” Mozarta. Siedząc wtedy na widowni i oklaskując Olę Kurzak, wydawało mi się to nieprawdopodobne. Nieprawdopodobne dla dziewczyny z małej wioski pod Gliwicami. A jednak się udało. Cały czas jest to dla mnie niesamowite. Ale mam jeszcze jedno marzenie – chciałabym zaśpiewać dla mieszkańców naszej Gminy. Czasem znajomi czy sąsiedzi pytają mnie, gdzie można mnie usłyszeć. Odpowiadam, że właściwie to w Warszawie czy Poznaniu. Dla wielu osób jest to zupełnie niedostępne. Chętnie więc wystąpię np. w naszym kościele śpiewając arie i pieśni sakralne.

A.R.: Bardzo mnie cieszy perspektywa koncertu. Życzymy więc wspaniałych sukcesów artystycznych i do zobaczenia  na koncercie w Pilchowicach!

                                                                                                 Agnieszka Robok