Wspomnienia sołtysa Pilchowic Józefa Nierychło – Tragedia Górnośląska 1945

Co roku o tej samej porze wracają wspomnienia z tamtego bolesnego dla nas wszystkich okresu – mówi pan Józef. – Chciałbym przekazać tym wszystkim, którzy odczuwają podobny ból, odrobinę wspomnień z życia mojego wujka. Smutna to historia, jak historia całej tej ziemi, lecz pokazuje nam, jak ważne jest dla człowieka uczucie szczerej, prawdziwej miłości.

Fryderyk Rusin ze swoim wiernym psem.

    Fryderyk Rusin urodził się 4.03.1908 r. w Żernicy. Widząc, jak trudno związać koniec z końcem, w wieku 15 lat zdecydował się podjąć pracę w kopalni. Był za młody, aby tam pracować, lecz sobie tylko znanymi sposobami oszukał władze kopalni i został górnikiem. Szybko się uczył, był sprytny, pojętny, a przy tym wyrośnięty i silny. W niedługim czasie awansował i został hajerem.

    Już jako bardzo młody człowiek prowadził przodek i brał odpowiedzialność za roboty strzałowe. Pomijając lata wojny wspomnę tylko, że ożenił się i miał ze swoją wybranką, a moją ciocią, dwoje dzieci: Elżbietę, która na świat przyszła w 1939 roku i Jerzego, którego Pan Bóg podarował rodzinie Rusinów w roku 1944. Młodemu Fricowi niedługo przyszło się cieszyć rodziną. W lutym 1945 roku wezwano go i dano nakaz zgłoszenia się do Łabęd. Tłumaczono, że ludzie zostaną tam zatrudnieni do kopania okopów. Nie wiadomo, czy Rosjanie spodziewali się kontrofensywy ze strony Niemiec. Tak czy inaczej było to oczywiście kłamstwo, a Łabędy w tym czasie, o czym nikt nie wiedział, stały się olbrzymim obozem, w którym przebywało 5000 ludzi. Tam, jak się okazało, przeprowadzano selekcję.

    Ludzie znający się na fachu górniczym wysyłani byli na wschód do rosyjskich, a wtedy radzieckich i ukraińskich kopalń, część wędrowała do Kazachstanu, ci mniej przydatni pozostawali i wykonywali roboty na rzecz matuszki Rasiji tu na miejscu. Wujka odesłano do kopalni w Donbasie – mówi pan Józef – nie pozwolono nawet pożegnać się z rodziną. Wszelki ślad po nim zaginął.

    Do cioci dochodziły tylko pogłoski, że wujek został wywieziony na wschód i dawano jej do zrozumienia, że raczej nie powinna sobie robić wielkich nadziei na powrót męża. Czasami ktoś wracał niekoniecznie z rodzinnej miejscowości, poczta pantoflowa jednak szybko rozsyła informacje. Wtedy kobiety biegły bądź jechały czasami wiele kilometrów, by zobaczyć się z tym człowiekiem i zapytać, czy aby nie widział męża, syna czy ojca. Dowiadywała się też i ciocia, zawsze jednak przyjeżdżała smutna do domu. Po tym, jak wujek został zesłany, ciocia wróciła na ojcowiznę i zamieszkała wraz z dziećmi w małym, krytym słomą domku i tam oczekiwała na przyjazd swojego ukochanego męża. Nigdy nie przestała wierzyć i żyła nadzieją zawsze i bez ustanku. To ważne co mówię, bo tak wychowywała swoje dzieci. Był to piękny przykład macierzyńskiej i kobiecej miłości.

    Tak więc czas mijał. Któregoś dnia powracający z zesłania człowiek zawitał do domu cioci i dał jej skarb, klucz do szczęścia. Cóż to takiego mogło być, ktoś zapyta. Tak – zaiste wielka to była wtedy rzecz, człowiek ten w trzęsących się z przejęcia dłoniach trzymał zmiętą pustą paczkę papierosów i płakał. Tak strasznie wtedy płakał. Bał się, że zniszczył jedyny dowód, bo pewnego dnia, kiedy szukał w kieszeni ostatnich okruszyn chleba, paczka wypadła mu z kieszeni, a wiatr pognał ją bardzo daleko, a on nie wiedzieć skąd miał tyle sił i pognał za nią, lecz wpadła do kałuży i bał się, że zostanie zniszczony ostatni bodaj znak i dowód. A potem co chwila ściskał ten skarb w kieszeni, by się przekonać, że jest, że nie wypadł i doniósł go wreszcie i jest mu lżej. Cóż to za relikwia być musiała, żeby z taką pieczołowitością i namaszczeniem wręcz pilnować dostarczenia tej przesyłki? Otóż, jak się okazało, na paczce wypisane było jedno krótkie zdanie – wspomina pan Józef – a oto i te słowa:

Żyja, jest żech w Donbasie, pracuja w kopalni Twój Fric”.

    Czy ktoś dziś uwierzyć może w wartość, jaką miały wtedy te słowa? Więc mój kochany jednak żyje – pomyślała ciotka – wróciły wymodlone nadzieje.

    Radość w rodzinie Rusinów zapanowała nieopisana. Życie pokazało jednak, że radość to bardzo krucha materia i już niebawem łzy szczęścia los zamienił na łzy rozpaczy. Do domu Rusinów doszła niebawem przerażająca wiadomość. Fryderyk Rusin w wyniku tąpnięcia, które miało miejsce w rejonie robót prowadzonych przez oddział, w którym był zatrudniony, zginął i pozostał w zawale na zawsze. Wiadomość ta została potwierdzona przez człowieka, który wrócił i pracował z wujkiem. Potwierdził on, że rzeczywiście taki wypadek miał miejsce w tym czasie. Fric był w zagrożonym rejonie, a Ruscy, jak mówił, nie mieli zwyczaju nikogo ratować. Człowiek ten twierdził, iż ci, którzy byli nieco dalej od epicentrum całego zdarzenia, ratowali się ucieczką. Fryderyk nie miał żadnych szans – ludzie znajdujący się w tym rejonie pozostali tam na zawsze. Cóż było robić, czasy takie ciężkie, dwójka dzieci, poprosiła więc ciocia „wdowa” człowieka, który potwierdził tę wiadomość, by udał się z nią do urzędu i występując w roli świadka, pomógł załatwić stosowne dokumenty. Człowiek wyraził zgodę, pojechali, urzędnik spisał wszystko dokładnie i ciocia otrzymała krótkoterminową zapomogę. Niewielka to jednak pociecha, gdy straciło się ukochaną osobę. Urzędnik zaś, widząc młodą, urodziwą kobietę, zaczął się do niej zalecać. Ciotka jednak odrzucała zaloty, twierdząc, że swojemu mężowi przysięgała i będzie mu wierna do swojej śmierci. Zamieszkała wraz z dziećmi w swoim rodzinnym domu.

Pani Rusin z dziećmi.

    Mijały lata, wspomnienia jednak pozostały u kobiety niezmiennie takie same, a i uczucie nie wygasło pomimo długiej rozłąki. Pewnego dnia – a było to w 1950 roku jakoś w styczniu – zajęta pracami domowymi spojrzała do okna. Widzi, że zbliża się do jej domu przygarbiony staruszek. Różnił się znacznie jego ubiór od tego, który noszą mężczyźni w naszych stronach. Na uszy miał głęboko naciągniętą ruską czapkę uszatkę zawiązaną szczelnie pod szyją, na sobie miał szynel długi do samych kostek. Pomyślała wtedy: jakiś biedny człowiek wędruje z daleka i pewnie trzeba będzie mu dać co do jedzenia. Człowiek przystaje niedaleko jej domu, podnosi głowę, kobieta widzi jego wzrok – jakiś inny, taki pusty – bez wyrazu i tak strasznie smutny. Widzi, że człowiek słania się i prawie upada. Chciała biec, by mu pomóc, lecz człowiek zebrał się w sobie, a oczy nagle zapłonęły radością i zaczął płakać, a łzy spadając pozostawiały ślad na śniegu. Ciotka szybko złapała bochenek chleba i coś do picia. Biegnąc kroiła kromki, by dać biedakowi, podbiega do drzwi – otwiera, człowiek staje na progu domu – patrzą sobie w oczy, jeszcze nie odzywają się do siebie, cieszą się sobą w milczeniu, by po chwili paść sobie w ramiona – Fric, ty żyjesz – nie wytrzymuje kobieta i pierwsza wyrywa z siebie ten jakże piękny okrzyk z serca i duszy. Uścisk, w którym pozostali, miał nie mieć końca, a on odpowiada:”Żyja a czamu bych mioł niy żyć, jako to tak bych cie mog łostawić z tymi dzieckami, a takoś przeca piykno, cobych mioł patrzeć z wiyrchu łod Pana Boga, jak mi cie kto ukrod? Wujek, jak się okazało, wrócił. A jak to się stało, że przeżył? Zawał rzeczywiście miał miejsce i prawdą też było to, że znajdował się w zagrożonym rejonie. On i jego przyjaciel mieli jednak dużo szczęścia. Zostali ranni, ale mogli się poruszać. Nie zostali przygnieceni. Czołgając się, doszukali się jakiejś szczeliny. Po jakimś czasie przekonali się, że obrali dobry kierunek. Gdyby tak nie było, już dawno by nie żyli z braku tlenu. To, że żyli, świadczyło o wystarczającej jego ilości w wyrobisku w którym się znajdowali. Parli więc uparcie do przodu. Po jakimś czasie wydostali się na chodnik, w którym chwilami mogli się nawet wyprostować. Tak klucząc, co chwila potykali się o coś i padali na ziemię. Poobijani doszli w końcu do starego, dawno nieużywanego szybu. Po krótkim odpoczynku postanowili, że postarają się wydostać drabinami na powierzchnię. Pokonali już spory odcinek drogi, kiedy nagle okazało się, że droga jest zamknięta, wylot jest zawalony i zaciśnięty, odwrotu nie było. Postanowili więc wołać o pomoc, jak tylko mogli najgłośniej. W niedługim czasie doczekali się odpowiedzi. Ktoś po drugiej stronie odpowiedział na ich wołanie. Grupa ludzi z narażeniem własnego życia – trzeba w tym miejscu wspomnieć, że było wśród nich wielu Włochów, którzy też tam pracowali jako robotnicy przymusowi – tak więc ludzie ci gołymi rękami odrzucając kamienie dotarli wkrótce do nich, zostali uratowani, wyciągnięto ich na powierzchnię i odwieziono do szpitala. Tam, jak się okazało, poza ofiarnością i poświęceniem lekarzy nie było nic. Panował niesamowity głód. Fryderyk miał jednak szczęście. W wyjątkowy sposób zaopiekowała się nim rosyjska lekarka i tak naprawdę uratowała mu życie. Widać miała małe gospodarstwo w domu, bo przynosiła po kryjomu jajka, trochę mleka i chleb. Fachowa opieka sprawiła, że szybko wracał do zdrowia. Jak się okazało, miał złamane żebra i liczne obrażenia zewnętrzne. Rany goiły się dobrze, a lekarka załatwiła dokumenty pozwalające po wyleczeniu na powrót do domu. I tak Bóg dał, że zobaczył swój dom i rodzinę – „Tyś nie zwątpiła, mówił, ja tam wiedziałem, że nie opuścisz mnie do końca. Bo przeca my se przysiongali, a tera to nos już rozdzieli yno tyn, co mie uratowoł”. Wujek po miesiącu pobytu w domu przyjął się do pracy w kopalni, gdzie pracował jako górnik do 1961 roku, po czym został przeniesiony na powierzchnię ze względu na stan zdrowia – nabawił się pylicy. Na powierzchni pracował na stanowisku woźnicy w dziale zaopatrzenia i zbytu węgla. Wierny swojej kopalni, tak jak i rodzinie, jako kożdy Ślonzok , przywionzany do swoi ziymi, dycko z tom wiarom i nadziejom szoł bez te swoje życie. Dowoł przikład dobrego łojcostwa i ty szczery prosty, a jako ważny we tym pożyciu małżyńskim, partnerski miyłości, co przetwała wszyske nejgorsze czasy w życiu jego i cały rodziny. Tera tak se myśla, że trza by boło z tego zrobić niyjako kronika, coby tyż coś złostało dlo tych modych, bo to boł dobry przikład do naśladowanio. Wujek zmarł 2 maja 1972 roku – Wieczne mu łodpoczywanie racz dać Panie.

Archiwalne materiały zdjęciowe ze zbiorów prywatnych pana Józefa Nierychło. Dziękuję za współpracę.

Tadeusz Puchałka

Od redakcji

Podczas tegorocznych obchodów Dnia Pamięci o Tragedii Górnośląskiej 1945, wyświetlono film zrealizowany przez Gminny Ośrodek Kultury w Pilchowicach oraz Zespół Szkolno-Przedszkolny w Żernicy. Zapraszamy do oglądania, a jednocześnie dziękujemy wszystkim, którzy pomogli w jego realizacji.