Szczepan Twardoch
Pilchowice nie są moją rodzinną miejscowością, a jednocześnie jestem stąd tak bardzo, że bardziej stąd być się nie da – co jednakże, z kolejnej jeszcze strony, nie ma żadnego znaczenia i do niczego ani mnie, ani nikogo nie uprawnia.
Urodziłem się w szpitalu w Knurowie, w wigilię Wigilii Bożego Narodzenia 1979 roku. W tym samym szpitalu w roku 1951 mój dziadek Oskar Twardoch zmarł od ran, odniesionych w wypadku na kopalni. Po urodzeniu podobno przez rok z rodzicami mieszkałem w Gierałtowicach, by po roku przeprowadzić się na kilka lat do Gliwic, potem na chwilę znowu do Gierałtowic, a następnie, w roku 1987, do Pilchowic właśnie. Nie były to więc podróże dalekie.
Moim pierwszym doświadczeniem Pilchowic było jednak doświadczenie obcości, w dziecięcej perspektywie. Światem, który nie był mi obcy był duży, ćwierćhektarowy ogród moich dziadków w Gierałtowicach, krótka droga do gierałtowickiej szkoły, gdzie właśnie (a nie w Gliwicach) ze złożonych i tajemniczych powodów poszedłem do pierwszej klasy. Pilchowice oznaczały nową szkołę, nową drogę do szkoły, nowe twarze w tej szkole, nowy dom na tzw. „Osiedlu” (którą to nazwę, jako mu osobiście uwłaczającą mój Tato zwalczał z uporem godnym lepszej sprawy) i nieukończone jeszcze domy w okolicy, które wraz z innymi, nowymi w Pilchowicach dziećmi z Osiedla eksplorowaliśmy zaciekle, łamiąc przy tym wszystkie możliwe zakazy.
Jako ośmiolatek do wyznaczenia własnego miejsca w świecie potrzebowałem tylko najbliższych: rodziców, sióstr, kuzynek i kuzyna, dziadków, paru kolegów, szkoły, domu. Potem jednak, gdy ze smutkiem wkroczyłem w dorosłość, aby to miejsce wyznaczyć potrzebowałem szerszego kontekstu i pojawił się on sam z siebie, gdy uważniej zacząłem słuchać opowiadanych przy niedzielnych obiadach rodzinnych historii, które z jednej strony odróżniają moją rodzinę od innych rodzin, a jednocześnie są przecież takie same jak te, które we wszystkich śląskich rodzinach się opowiada, mają te same napięcia, te same zwroty akcji, czasem te same postaci nawet.
Dziadek, którego z kopalni wzięli do Wehrmachtu i wrócił z amerykańskiej niewoli dopiero w 1946. Inny, który ukrywał się na strychu przed zaciągiem do Volkssturmu. Pradziadek, polski pogranicznik, aresztowany przez Gestapo po donosie sąsiadów i zamordowany w Mauthausen. Rodzeństwo, w którym jeden brat jest Polakiem, a drugi Niemcem. I tak dalej, wszyscy tutaj to znają, a jednocześnie wszyscy chcą tego ciągle słuchać – bo przecież są to też historie, o których długo się raczej milczało, niż mówiło, acz było to milczenie wymowne.
Kiedy więc tymi historiami nasiąknąłem i okazało się, że Pilchowice w nich występują bardzo często, to poczucie obcości stało się poczuciem swojskości i zrozumiałem, że Pilchowice wraz z okolicą zawsze były moim rodzinnym kawałkiem świata, a poczucie obcości, którego doświadczałem ja ośmioletni wynikało ze zwyczajnej kolejności poznawania świata. Są więc przypadkowo wybranym przez moich rodziców miejscem, w którym stoi ich dom i mój dom i jednocześnie geograficznym centrum małego kawałka Górnego Śląska, na którym moi przodkowie mieszkali już trzysta i więcej lat i dziewięć pokoleń temu.
W pilchowickim kościele żenili się sto lat temu moi prapradziadkowie z Nieborowic i Leboszowic, noszący nazwiska Draga, Konopka, Magnor, Galwas czy Suchanek, do leboszowskiego młyna chodziła z moim malutkim wtedy a dzięki Bogu jeszcze dziś żyjącym dziadkiem moja prababcia Valeska i moje jak już pisałem w istocie przypadkowe zamieszkiwanie w Pilchowicach od trzydziestu lat umiejscowiło mnie w samym centrum trójkąta, z którego wzięli się wszyscy ci, z których ja się wziąłem, a który można zakreślić mniej więcej między podkędzierzyńską Bierawą, mikołowskim Bujakowem, z którego pochodzą wszyscy znani mi Twardochowie i nadodrzańskimi Nieboczowami.
Duża część mojej literackiej pracy zakorzeniona jest w tym poczuciu złączenia z antropogenicznym krajobrazem okolicy (kiedy niedawno wycięto dęby flankujące kapliczkę przy ul. Leboszowskiej poczułem smutek taki, jakby odszedł ktoś mi bliski – uważam to zresztą za zbrodnię), z życia blisko grobów wszystkich, od których pochodzę, przeżywam te sprawy intelektualnie i emocjonalnie i tylko co jakiś czas muszę sobie przypominać, na wszelki wypadek i jakby dla zachowania intelektualnej trzeźwości, że z tego połączenia nic szczególnego nie wynika, jestem w Pilchowicach u siebie tak samo i ani trochę nie bardziej, ni mniej, niż każdy, kto z dowolnego powodu w nich zamieszkuje.
Oswoiłem w ciągu 38 lat życia również parę innych miejsc. W Warszawie spędzam tak dużo czasu, że mam tam nawet kawalerkę, którą bardzo lubię, bo ileż można w hotelach, czasem siedzę miesiąc w Berlinie, kocham też morze, ciągle wracam na polarny Spitsbergen – ale tak naprawdę u siebie i na swoim miejscu jestem tylko tutaj, na Wielopolu w Pilchowicach.